skip to main |
skip to sidebar
w ramach przerywnika relacja z mysłowickiego off festiwalu.
na początek może odniosę się do głównych zarzutów stawianych przez uczestników w tym roku. po pierwsze, owszem, scena structura experimental była mała i było duszno, ale jeśli komuś zależało to na koncert wszedł - wraz ze znajomymi pojawiliśmy się tam 15 minut przed kammerflimmer kollektief i jakieś 20 przed jacaszkiem i miejsce spokojnie się znalazło. po drugie, konieczność spożywania piwa w wyznaczonym do tego miejscu nie była jakimś specjalnym utrudnieniem, trzeba było zobaczyć jaki syf panował w tym ogródku po zamknięciu i wyobrazić sobie co by się działo gdyby można było z piwem wychodzić. nie rozumiem tylko czemu z redbullem można było sobie chodzić bez przeszkód. po trzecie - niestety, spora część ludzi przyjechała na offa żeby się najebać i powiedzieć, że "się było". rozmowy czy głośne zachowanie na koncertach były mocno wkurwiające. zwłaszcza dało się to we znaki na scenie SE (głównie koncertach jacaszka i kammerflimmer kollektief) gdzie ludzie nie zainteresowani koncertami przychodzili się po prostu ogrzać i swoim napierdalaniem o dupie maryni musieli psuć odbiór muzyki innym.
czwartek
w mysłowicach pojawiłem się już w czwartek. zaraz po rozbiciu się na polu i szybkich zakupach ruszyliśmy do miasta obejrzeć wystawę something must break. z wszystkich instalacji mniej lub bardziej poukrywanych w okolicach rynku najbardziej zapadły mi w pamięć: film magical world Johanny Billing [lina do myspace z samym utworem do filmu, zajebisty], instalacja Anny Zaradny w sali kinowej MCKu backwards ku słońcu oraz instalacja Erika Bungera w podwórku jednej z kamienic. po wystawie przyszła pora na afterparty. przyszliśmy na harsh noise w wykonaniu pewnej pani. i ten gig mną dosłownie ZAMIÓTŁ, może to kwestia miejsca - starego magazynu, z sypiącym się sufitem, może substancji psychoaktywnych które przyjęliśmy przed afterparty, tak czy inaczej stałem i patrzyłem jak zaczarowany. po szumach trzaskach i hałasie przyszła pora na zespół składający się z ojca z córką [nic ciekawego] a następnie na didżeja, który dekonstruował różne przeboje [m.in. jimmy M.I.A.], tu też było zajebiście. potem na scenę wszedł następny dejot, ale tego już sobie darowaliśmy i udaliśmy się do namiotu.
piątek
pierwszym zespołem który usłyszałem tego dnia były pchełki, jeden z debiutantów. byłyby całkiem spoko gdyby nie wokal, który mnie osobiście męczył. następnie krótki, bo zaledwie pół godzinny, ale bardzo sympatyczny występ afro kolektywu, w drodze na który na chwilę zatrzymałem się przy scenie leśnej gdzie grał akurat kawałek kulki. z braku czegoś ciekawszego do posłuchania wróciłem do namiotu a w słupnej pojawiłem się dopiero na występ lutosphere. bez orgazmu, tzn. o ile bunio i andrzej bauer spisywali się bardzo dobrze, tak możdżer jakoś specjalnie mi się nie podobał, ale może to dlatego że nigdy go nie lubiłem. koncert lutosphere przerwała ulewa, którą przeczekałem w jednym ze sklepików aż ktoś nie poratował mnie różową peleryną programu trzeciego polskiego radia. na chwilę udałem się na muchy grające w namiocie zwanym sceną offensywy [namiot wypchany po brzegi, zgadnijcie dlaczego?], ale że za nimi nie szaleję a ludzi było w chuj i jeszcze, uciekłem do centrum pożarnictwa na niecałą godzinę, gdzie zająłem się skręcaniem papierosów w ilościach hurtowych. przestało padać, więc można było pójść na of Montreal - bardzo fajny koncert, a w zasadzie show - mimowie chodzący po scenie, którzy zresztą ogolili potem Barnesa, koleś w tygrysiej masce biegający w tłumie i przekłuwający balony z konfetti nad głowami tłumu, kolorowe kostiumy całego zespołu i nieco psychodeliczne wizualizacje. najwięcej zagrali chyba z hissing fauna, are you the destroyer?. zaraz po bisach udałem się na clinic, tutaj bez większego podjaru, bardzo fajnie panowie zagrali, ale nie porwało mnie. po clinic udaliśmy się zjeść coś [dick4dick widziałem już dwa razy, a raczej nic nowego nie wymyślą], a następnie na kammerflimmer kollektief. i tu był najprawdziwszy ORGAZM, zespół wystąpił w okrojonym składzie, tj. Thomas Weber i Heike Aumülle, i zagrali bardzo oniryczny koncert. magia. wyszedłem oczarowany, coś zdecydowanie innego niż na płytach studyjnych. po kammerflimmer kollektief udaliśmy się na caribou. bardzo fajny występ, niemniej jednak byłem już mocno zmęczony i usiadłem sobie pod drzewem kontemplując z pewnej odległości. na chwilę przed końcem koncertu caribou ruszyliśmy na modified toy orchestra - spodziewałem się ciekawego eksperymentu muzycznego, którego posłucham sobie siedząc pod ścianą. anglicy okazali się bardzo zabawowi [zresztą dwóch z nich można było spotkać zarówno w piątek jak i w sobotę na indie night party, bawili się aż miło], lider zespołu zademonstrował "grę" na jednym z "instrumentów", zagrali też cover pocket calculator kraftwerka. po niemal godzinnym pląsaniu żałowałem, że nie grają dwa razy dłużej. panowie byli zresztą zaskoczeni dużą liczbą osób obecnych na koncercie, bo w tym samym czasie grał mogwai [cieszę się zresztą że wybrałem zabawki], nie przygotowali sobie nawet żadnego bisu i musieli improwizować :). następnie na koncercie waglewskich (już raz widziałem i nie miałem wielkiego parcia na więcej, miałem za to parcie na kawę) szybki wypad do namiotu i powrót na dat politics. bardzo fajny koncert do pląsania, coś im zresztą nawaliło w sprzęcie i ponoć też mocno improwizowali. wyszło znakomicie. na koniec kolektyw djski z warszawy hungry hungry models, nie porwali mnie jakoś szczególnie i po jakiejś godzinie (?) udaliśmy się do namiotu.
najjaśniejsze punkty dnia to, w tej właśnie kolejności, kammerflimmer kollektief, modified toys orchestra, of montreal i zaraz za podium caribou ex aequo z clinic
sobota
drugi dzień festiwalu przywitał nas deszczem. mimo wcześniejszych chęci wybrania się na shofara i karpaty magiczne udało nam się zebrać [poza bohaterskim kolegą który poszedł już na rentona] dopiero na jakiś czas przed karol schwarz all stars. fajny koncert, wokalista zszedł nawet na jeden kawałek ze sceny bo liczył że jakaś kobieta z nim zatańczy ale żadna nie chciała :) po karol schwarz... udaliśmy się na stację benzynową i do pobliskiego lasku gdzie przebywało więcej ludzi niż drzew. wróciliśmy na plazmatikon - podobało mi się, ale liczyłem na coś bardziej w duchu prl/zsrr. znów mieliśmy godzinę przerwy, następne było british sea power - miarkując siły, by nie padać z nóg jak dnia poprzedniego, spędziłem koncert na ławeczce - fajnie grali całkiem, tylko skąd taki tłum pod sceną, ludzie machający flagami itd.? potupać nóżką można, owszem, ale szału ni ma. w czasie koncertu oddaliłem się do stoisk z płytami, gdzie zresztą wdałem się w miłą rozmowę z jednym ze sprzedawców i po okazyjnej cenie zakupiłem dwie płyty, co ucieszyło mnie w sumie bardziej niż koncert BSP :) potem 20 minut na koncercie jamesa chance'a i jacaszek na scenie SE - pomijając siedzących obok napierdalających o geniuszu pana Jacaszka ludzi [jak wam się tak kurwa podobało to trzeba było słuchać a nie gadać] koncert to totalny KOSMOS, grał utwory z trenów + na bis mój ulubiony rytm to nieśmiertelność. znów wyszedłem ze sceny SE oczarowany. znów szybki wypad do namiotu na kawę i powrót na felixa kubina [tu niestety tylko pół godziny] a potem maxa tundrę. tundra bardzo sympatyczny, chociaż myślałem że trochę wyższy :) występ bardzo fajny. po tundrze przyszła pora na duet didżejski fluowankaz, pierwszy z panów naprawdę dawał radę i pląsał cały namiot, drugi był już nieco nudniejszy i około 5tej poszliśmy do namiotu.
w sobotę zarządził jacaszek, max tundra, felix kubin i karol schwarz all stars
na I&W niestety nie byłem.
podsumowanie
cały festiwal zdecydowanie na plus, chociaż w przyszłym roku nie zapraszałbym takich zespołów jak hey, lao che, izrael etc. bo m.in. one spowodowały napływ tak naprawdę przypadkowych ludzi, którzy np. przychodzili na scenę SE żeby się ogrzać i pogadać. jeśli OFF festiwal, to OFF. trochę zawiodłem się też polem namiotowym, liczyłem na jakieś większe imprezy w nocy. na nowej muzyce było weselej.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz